Pierwszy raz w Amsterdamie byłam w gimnazjum, na wymianie szkolnej. Opórcz Rijksmuseum i Van Gogh Museum odwiedziliśmy wtedy wszystkie pozostałe, większe atrakcje. Potem kilka razy w trakcie wizyt u Remiego, a tym razem przyjechałam sama, by nadrobić zaległości w zwiedzaniu. Jak się okazało, a było to łatwe do przewidzenia, kolejki do każdego muzeum były ponad dwugodzinne. Szczęście w nieszczęściu, znalazłam inne, równie ciekawe rzeczy do roboty.
Przyjechałam w porze lunchu i szukałam miejsca by spokojnie zjeść. W końcu się poddałam i kierowałam się do najbliższego Albert Heijn, a tu bam – spot, gdzie serwują falafel. 8/10.
Z tymi szachach u mnie to dziwna sprawa. Bardzo lubię grać, ale z wygrywaniem u mnie słabo. Either way, rozgrywka z Panem na ulicy była bardzo przyjemna.
Vondelpark w innych warunkach pogodowych byłby jeszcze piękniejszy.
Latem, na placu przed Rijksmuseum (Museumplein), organizowany jest Uitmarkt – wydarzenie promujące kulturę w Amsterdamie. Wystawiają się muzea, teatry, galerie, gra muzyka, jest w programie spektakl open-air – gdy ja byłam, moza było obejrzeć Soldaat van Oranje.
Jak już wspomniałam, kolejki były tragiczne, ale wpadła mi do ręki ulotka nowego muzeum. Bez wahania się tam wybrałam.
Muzeum Banksiego i Warhola może dziwić trochę – Street art w muzeum do tego porównany do pop artu. Obie wystawy są autonomiczne, na różnych piętrach i zachowane w innym tonie. O Banksym mówi się tam bardziej jako o społecznym wandalu, który trafiał w sedno prostymi przekazami. O Warholu jako ikonie nadchodzących zmian i zawsze o krok przed nami. Ciekawa kolekcja, ale pozostawał niedosyt.
Mieszkania na kanałach to w Amsterdamie czy Utrechcie niż szczególnego. Ale zdarzają się takie cudeńka, dzięki którym aż chce się mieć własną pływającą chatkę.
W końcu wyszło słońce. Było ciepło i bezwietrznie. Na placu Dam był organizowany protest i uczczenie pamięci tych, którzy zginęli podczas ostatniej serii ataków terrorystycznych. Po minucie ciszy odśpiewano piosenkę o tym, że Biblia, tak samo jak Koran, mówi o miłości, a nie zabijaniu.
Kolejny raz pożegnałam się z miastem, które ma w sobie tak wiele z moich wspomnień. Nie było to łatwe pożegnanie, łezka się bezczelnie uwolniła z oka, ale jak zawsze, pewnie tu jeszcze wrócę.
Kolejny post – Haga!
PS. Rotterdam przywitał mnie tak: